Na łamach Psychological Science pojawił się całkiem niedawno artykuł, który podważa sens uczenia się od ekspertów. Można by to zbagatelizować, gdyby nie naukowy charakter tego opracowania. A co chodzi? Zerknijmy a abstrakt:
Każdy wie, że jeśli chcesz się czegoś nauczyć, powinieneś zasięgnąć porady od ludzi, którzy robią to dobrze. Ale czy wszyscy mają rację? W serii badań dorośli uczestnicy grali w grę po otrzymaniu porad dotyczących wydajności od poprzednich uczestników. Chociaż porady od najlepszych graczy nie były bardziej korzystne niż rady innych doradców, uczestnicy wierzyli, że tak było – i wierzyli w to, mimo że nie powiedziano im nic o wynikach ich doradców. Czemu? Najlepsi gracze nie dawali lepszych rad, ale dawali ich więcej, a uczestnicy najwyraźniej pomylili ilość z jakością. Badania te sugerują, że wykonywanie i doradzanie często może być niepowiązanymi umiejętnościami i że przynajmniej w niektórych dziedzinach ludzie mogą przeceniać porady od najlepszych.
Warto dodać, że wspomniane badania dotyczyły 8693 dorosłych, więc całkiem spora próba.
Wniosek z badania: najlepsi nie dają zazwyczaj lepszych rad, niż ci przeciętni. Kłóci się to wyraźnie z naszymi doświadczeniami. Od kogo wolelibyśmy uczyć się biznesu? Od doświadczonego i naznaczonego sukcesem przedsiębiorcy, którego nazwisko regularnie ląduje na liście najbogatszych Fortune? A może od lokalnego, nikomu nieznanego sklepikarza? Na każdych studiach MBA i wielu podyplomowych o sukcesie rekrutacji świadczą właśnie nazwiska i dorobek zawodowy tam wykładających. Idziemy, aby uczyć się od najlepszych. Co więc jest nie tak?
Ponadprzeciętni eksperci mają często tak zaawansowane umiejętności, że ich porady i tak w dużej mierze trafiają poza poziom zrozumienia kogoś, kto dopiero zaczyna. W wielu branżach sukces odnoszą też ludzie, którym dopisało szczęście i pomogły znajomości, a niekoniecznie umiejętności i wiedza. Często po wielu latach odnoszenia biznesowych zwycięstw nie są oni w stanie wiele z siebie dać jako eksperci. Chętnie pójdę na wykład pana Andrzeja Blikle i choć jest wielu biznesmenów, którzy odnieśli większy sukces, to już niekoniecznie chcę z nimi mieć coś wspólnego. Tutaj od razu pojawia się wątek tzw. efektu aureoli, a więc automatycznego przypisywania komuś jakichś cech na podstawie pierwszego wrażenia. Odejdźmy od wątku biznesowego. Ktoś, kto od lat prowadzi warsztaty na temat sprzedaży i napisał na ten temat 10 książek sam jest z pewnością doskonałym handlowcem i negocjatorem… No właśnie…
Jednak problem można odwrócić też zupełnie. Skoro wierzymy, że eksperci są najlepszymi nauczycielami to czy nie jest też tak, że myślimy iż ci, którzy udzielają najwięcej rad są przez to ekspertami? To “wyszło” nam też z cytowanego badania. Najlepsi gracze (a więc pełniący rolę ekspertów w tym eksperymencie) nie dawali wcale lepszy rad, ale dawali ich więcej. Jeśli ktoś ma dużo do powiedzenia w danej dziedzinie, a jednocześnie “stoją za nim” wyniki, to – ja się pytam: jak komuś takiemu nie zaufać? Nawet, jeśli wszyscy wiemy, że eksperci co najmniej od czasów Platona mają problem z przekazywaniem swojej eksperckości (Sokrates najlepszym przykładem i ofiarą zarazem), to i tak wolimy słuchać kogoś kto się zna na rzeczy. A jeśli do tego ma do powiedzenia wiele, to lepiej dla nas – zrobimy więcej notatek, zgromadzimy więcej cennych rad.
Jak więc sobie poradzić z tym prawie-paradoksem? Nie padło tutaj jeszcze kluczowe słowo: nauczyciel. Trochę dlatego, że zdewaluowaliśmy jego rolę do mało ambitnych (choć nie łatwych) zadań pod tablicą. Założyliśmy, że nauczyciel od WF-u wie mniej o sporcie, niż zawodowy piłkarz. Tymczasem nauczyciel jest niezbędny wszędzie tam, gdzie musimy sobie odpowiedzieć na pytanie jak coś zrobić. Jest to często bardzo mało uchwytna różnica między what i how. Pozwala to także na lepsze przygotowanie się do pracy z ekspertem, choćby dzięki nauczeniu się jak zadawać odpowiednie pytania. Jeśli macie okazję, pytajcie, ale zadawajcie proste pytania, a nie wymagajcie od ekspertów recepty na powtórzenie ich sukcesu.
Artykuł znajdziecie tutaj, a jego krótkie i bardziej strawne opracowanie tutaj.
Nie od dziś wiadomo, że wiedza “na jednego gryza” to ta najsmaczniejsza. Twórcy różnych aplikacji poszli w tym kierunku, a ja szczególnie polecam dziś Deepstash, której hasło brzmi: Smarter Every Day!
(a jak kogoś temat wciągnie, to można też sprawdzić Uptime i Blinkist).
Deepstash to coś na kształt platformy społecznościowej, w której wielkie idee książek, filmów czy podcastów są przetwarzane na proste do konsumpcji, 5-minutowe formy. Nie oznacza to oczywiście, że ktoś z nas przejdzie poważną książkę czy artykuł naukowy w czasie trwania równym przeciętnemu teledyskowi. Tutaj najciekawsze zagadnienia z danych publikacji są przetwarzane na prostsze idee, które właśnie można objąć w pięć minut.
A kto za tym stoi? Otóż to jest istotna różnica. Treści nie wybiera żadna redakcja czy – ojej! – sztuczna inteligencja, ale społeczności, tzw. stashers. ma to oczywiście swoje plusy i minusy. Trudno oczekiwać głębokich przemyśleń i analiz. Jednak nie jest to też poziom mądrości w stylu: tupanie jest chodzeniem wielkimi literami, podczas gdy taniec to chodzenie kursywą. To coś pomiędzy, ponieważ społeczność nie jest bezrefleksyjna i treści podlegają sile wewnętrznej moderacji i kurateli. Jest też coś na kształt editor’s choice.
Źródło: https://deepstash.com/
Treści tej aplikacji nie będą wkładem do poważnej pracy naukowej, ale mogą być inspiracją. Nie tylko trafia w nasze miękkie inteligenckie podbrzusze, jakim jest brak czasu, ale i pozwala inspirować się myśleniem innych.
Tak, cenię takie narzędzia, ponieważ im więcej czasu spędzam w tak zwanych biznesie, czym więcej chwil poświęcam fundacji i innym zagadnieniom, tym mniej mogę czytać “od deski do deski”. A jednocześnie chcę i potrzebuję być partnerem do rozmowy w tematach, które mnie dotyczą zawodowo. Jednego dnia spotykam neuropsycholożkę, innego – andragoga, a jeszcze innego kustosza muzeum. Oczywiście Deepstash nie przygotuje mnie do takich rozmów merytorycznie, ale w grę wchodzi coś innego, kto wie, czy nie cenniejszego.
Tutaj nie chodzi o skrót z książki z czy filmu, ale raczej o wielowymiarowe spojrzenie. To jakby niekończący się klub dyskusyjny i dzięki temu niesamowity ferment. Większość myśli będzie na poziomie Paulo Coelho, ale ta mniejszość, gdzieś tam ukryta, ma szansę stać się dla nas nowym początkiem. W końcu wszystko zaczyna się od inspiracji.
Do pobrania na Android i iOS (aplikacja jest darmowa, ale na wstępie bardzo łatwo to przegapić, ponieważ agresywny komunikat zachęca nas do uruchomienia subskrypcji płatnej. Nie jest to konieczne).
Osobiście po raz kolejny wracam do 12 zasad kompozycji multimediów wg Richarda Mayera. Mayer jest z wykształcenia i zawodu psychologiem edukacji. Pracuje między innymi jako profesor na Uniwersytecie Kalifornijskim. W 2001 roku w książce Multimedia Learning (wyd. Cambridge Press) przedstawia on 12 główny zasad komponowania ze sobą różnych multimediów w procesie edukacji (i nie tylko). Słowem: z tej książki dowiesz się, jak łączyć “gadającą głowę” ze slajdami, napisami, grafami, animacjami innymi efektami. Ta wiedza jest obowiązkowa choćby w procesie planowania własnego kursu wideo. Przydaje się też podczas wystąpień (zdarzyło się Wam kiedyś, że audytorium bardziej się skupiało na slajdzie, niż na Was?). Pozycja obowiązkowa, również na wielu moich warsztatach. Tyle, że książka kosztuje prawie 200 zł (!) i mało kto ma czas zgłębiać jej zakamarki.
Powstało wiele opracowań pomocnych w tym zagadnieniu. Wystarczy wpisać w wyszukiwarkę “12 Principles of Multimedia Learning by Richard Mayer” i internet zaleje was treścią. Ja osobiście polecam artykuł Andrew DeBell w Water Bear Learning, w którym autor jasno opisał i rewelacyjnie zwizualizował zasady.
Źródło: https://waterbearlearning.com
A skoro już przy wideo jesteśmy, to sobie coś wspólnie obejrzyjmy. Jeśli spodziewacie się wideo edukacyjnego, to raczej zawiedziecie się, ponieważ nie chcę karmić Was kolejnymi lekcjami i poradnikami (choć sam takie tworzę). Szukam raczej rzeczy mniej oczywistych.
Dziś chciałem Wam pokazać koncert, który swego czasu zrobił na mnie ogromne wrażenie. Gdy myślałem o takiej realizacji wcześniej, to na myśl przychodziło mi użycie skomplikowanej i drogiej techniki, kilkunastu kamer, dużej ekipy. Szczerze powiem, że dotychczas jeśli brałem udział w takich przedsięwzięciach, to realizacja na mniej, niż 6 kamer była uważana za pół-amatorską. A jednak swego czasu trafiłem na coś, co zwaliło mnie z nóg swoim pozornym minimalizmem. Oto przed Wami koncert nowojorskiego Vulfpeck zrealizowany w Medison Square Garden w 2019 roku. Prawie dwie godziny materiału i… jedna kamera. Jeśli myślicie, że będzie nudno, to będziecie tak samo zaskoczeni, jak ja, gdy włączyłem to pierwszy raz. Zobaczcie. Jeśli dacie się wciągnąć, to dwie godziny macie z głowy:
Warto sobie uświadomić, że przez tę godzinę i trzy kwadranse oglądamy koncert filmowany przez jednego, idealnie skoordynowanego z muzykami operatora. Nie znam metodyki realizacji tego show, ale zakładam, że całość była prowadzona przez reżysera, który miał stały kontakt przez interkom z operatorem kamery, a całość została zaplanowana jak balet. Może komuś się to porównanie nie spodoba, ale dla mnie jest bardzo na miejscu. Operator doskonale wie jak się poruszać, a musi to robić co kilkanaście sekund przez prawie dwie godziny, bez żadnej przerwy i bez miejsca na pomyłkę. Zespół też nie daje mu wytchnienia – muzyka Vulfpeck jest bardzo energiczna, muzycy poruszają się po scenie i mają dużo partii solowych. Operator zawsze jest na miejscu i na czas. To nie jest kwestia refleksu, ale zaplanowana i wyćwiczona realizacja.
Temat pozornie oderwany od edukacji, ale ja widzę w nim kilka walorów, które mogą nas wzbogacić. Po pierwsze: jedna kamera to nie musi być za mało, jak wiemy, co z nią zrobić. Po drugie: ćwiczenie czyni mistrza. W tej realizacji nie dało się wykonać tego wszystkiego średnio, powiedzmy na czwórkę z minusem. Efekt wtedy były słaby. Po trzecie: warto brać byka za rogi. Nagranie zrealizowano podczas koncertu z jednej z najbardziej rozpoznawalnych sal koncertowych na świecie, miejscu prestiżowym. Bez asekuracji, którą byłby zapewne wybór jakiegoś mniej eksponowanego miejsca.
Na koniec trochę prywaty: Pozwoliłem sobie całkiem niedawno opublikować na swoim blogu artykuł dla tych, którzy tworzą wideo (różnie rozumiane) w oparciu o wykonawców zewnętrznych i co jakiś czas zadają sobie pytanie czy nie warto przejść na własną produkcję. Zapraszam do przeczytania i wysłuchania, ponieważ jest on również dostępny w formie podcastu.
Tyle na dziś i do zobaczenia za dwa tygodnie!
Wszystkiego dobrego,
Piotr