Dzień dobry,
W dzisiejszym newsletterze aż sześć tematów. Między innymi o tym, że:
Jeśli ten newsletter Ci się podoba i uważasz, że Twoi znajomi też mogą być nim zainteresowani, wystarczy, że prześlesz im ten link: https://digitalcreators.eu/newsletter/ - dziękuję.
Zaczynamy!
Tego newslettera możesz też posłuchać w formie podcastu:
Wysyp narzędzi edukacyjnych, które pojawiły się wraz z lockdownem sprawił, że miliony uczących się na całym świecie bez szansy na większą refleksję musiały zacząć używać nieznanych sobie wcześniej środowisk online. W samej Polsce w zakresie tylko edukacji formalnej mamy prawie pięć milionów uczniów i uczennic (szkoły podstawowe, ponadpodstawowe i policealne). Każde z nich ucząc się zostawia w sieci swój cyfrowy ślad. Dla niektórych to nic wielkiego, dla innych to łakomy kąsek, ponieważ wiedza o czyichś preferencjach, zachowaniach czy zainteresowaniach jest w marketingu bezcenna. No i coraz częściej wydaje się, że niektórzy postanowili z tego faktu skorzystać.
Opublikowany niedawno raport Human Rights Watch sugeruje, że wiele internetowych systemów edukacyjnych gromadziło prywatne informacje na temat dzieci, które uczyły się w domu podczas pandemii COVID-19.
Wnioski są co najmniej smutne: “Rządy szybko poparły wykorzystanie technologii edukacyjnych (EdTech), ponieważ nagły lockdown zmusił je do szybkiej reakcji. Szkoły należało “przerzucić” na uczenie zdalne w dosłownie kilka dni. Jednak w pośpiechu, aby połączyć dzieci z wirtualnymi klasami, wiele rządów nie sprawdziło, czy ich zalecenia EdTech są bezpieczne dla dzieci”.
Efekt? Spośród 164 skontrolowanych produktów EdTech, 146 (89%) wydawało się angażować w praktyki związane z danymi, które narażają prawa dzieci na ryzyko, przyczyniają się do ich podważania lub aktywnego naruszania tych praw. Produkty te monitorowały lub umożliwiały monitorowanie dzieci, w większości przypadków potajemnie i bez zgody dzieci lub ich rodziców, w wielu przypadkach zbierając dane o tym, kim są, gdzie się znajdują, co robią w klasie, kim są ich rodziny i są przyjaciółmi i na jaki rodzaj urządzenia ich rodziny mogą sobie pozwolić.
Chciałbym napisać, że jest to skandal, ale po latach na rynku, który łączy ze sobą edukację i technologię nie mam złudzeń, że to po prostu model biznesowy. Jak oni mogą robić to DZIECIOM?! - ktoś zapyta. Sęk w tym, że większość z tych środowisk nie została zaprojektowana w myślą o dzieciach, a jedynie na szybko dostosowana (lub nie). Po prostu, nauczyciele i samorządowcy brali to co znali lub co im podsunięto. Kwestie prywatności były wtedy trzeciorzędne. Teraz, gdy kurz opadł, opadła też chęć na eksperymentowanie z systemami. Jak ktoś “wszedł w Teamsy” i się ich nauczył, to bardzo opornie podchodzi o ewaluacji tego, co się przez rok udało lub nie udało osiągnąć. Wyniki takiego procesu mogłyby prowadzić do kolejnych zmian, a tego wielu nie chce. Zresztą, dokąd mieliby uciec? Skoro wspomniany MS Teams nie był projektowany z myślą o dzieciach, to myślicie, że Google Classroom był? A Zoom? Padlet? No właśnie, tylko (i to nie zawsze) platformy projektowane z myślą o dzieciach spełniają normy w zakresie ich bezpieczeństwa w sieci. Jednak prawdziwy boom na te rozwiązania jeszcze przed nami. Nie da się w rok zaprojektować i uruchomić czegoś naprawdę sensownego, przetestować to w boju i wdrożyć w szkołach. Póki co musimy więc mieć świadomość, że nauka naszych dzieci jest obserwowana bardziej bacznie, niż nam się wydawało.
Skoro ustaliliśmy, że obecne platformy są nie tylko niewystarczające, ale i w pewnym sensie niebezpieczne, to może warto załapać się na EdTechowy boom i inwestować we właściwe narzędzia. W zasadzie nie ma wyjścia. Dziś rządy większości rozwiniętych krajów sprzyjają tym działaniom. Mamy nie tylko coraz więcej funduszy gotowych ulokować swoje środki w idealnym startupie, ale też sprzyjające okoliczności “państwowe”. Rządy wiedzą, że na następny lockdown trzeba już być przygotowanym, a nie da się tego zrobić nie rozwijając branży technologii edukacyjnych. Dodatkowo każdy chciałby mieć swojego jednorożca - platformę czy narzędzie, które osiągnie globalny sukces i będzie rozpoznawalną na świecie marką. Innymi słowy: sektor publiczny będzie miał w najbliższym czasie coraz więcej pieniędzy do wydania na różne rozwiązania, które mają wspomóc choćby sławne nauczanie hybrydowe.
Sęk w tym, że sektor nie ma pojęcia na co te pieniądze wydawać. Tak przynajmniej twierdzi Bart Epstein, prezes i dyrektor generalny organizacji non-profit EdTech Evidence Exchange, której badacze spędzili sporo czasu na analizie problemu. Epstein nazwał to “collective action problem”. Czyli? Na rynku tak naprawdę niewiele jest informacji o tym, jak działa EdTech, gdzie działa i w jakich kontekstach. Wielu dyrektorów szkół podejmuje obecnie decyzje dotyczące inwestycji „prawie bez informacji o tym, co może działać w ich szkołach”. Według oddzielnej analizy przeprowadzonej przez grupę Barta Epsteina, ponad 20 miliardów dolarów jest marnowanych każdego roku na EdTech tylko dlatego, że samorządy nie mają wystarczającej wiedzy o tym w co inwestować. To są oczywiście badania amerykańskie, ale nie wydaje mi się, aby w Europie było lepiej.
Epstein powiedział zresztą o czymś z czym i ja się spotkałem: “Podczas pandemii skontaktowało się ze mną wielu dyrektorów okręgów i dyrektorów szkół i powiedzieli: „Co powinniśmy kupić? Co powinniśmy zrobić?” Odpowiedź jest taka, że jeśli nie masz wehikułu czasu i możesz cofnąć się o co najmniej dwa lata, aby wykonać odpowiednie przygotowania— zbieranie danych, analiza potrzeb, zrozumienie tego, czego używasz do tej pory — to jest prawie niemożliwe i często bezcelowe rozważanie zakupu czegoś nowego lub przejście na coś innego bez pełnego zrozumienia, co się dzieje”.
No właśnie, czasy szybkich wdrożeń, jakich wymagał lockdown już minęły. Ci, którzy się na tym znają radzą jedno: szkoły nie powinny się spieszyć z wydawaniem pieniędzy. Pytanie tylko czy spowolnienie tego procesu coś da? Możemy nie spieszyć się z decyzjami, ale nie możemy czekać w nieskończoność. Szczególnie, gdy czas nie sprawia, że stajemy się mądrzejsi. EdTech Evidence Exchange stara się w swojej pracy zmapować najważniejsze problemy i wyzwania, a w rezultacie pomóc dyrektorom szkół w podejmowaniu decyzji. Jaki mają z tym problem? Obecnie szkoły pracują niezależnie od siebie i tak też inwestują. Więc zebrania odpowiednich danych na temat procesów decyzyjnych jest bardzo trudne, skoro każdy robi to po swojemu, a na dodatek nie zawsze potrafi uzasadnić wybór.
Co więc możemy zrobić, jeśli mamy wątpliwą przyjemność uczestniczyć w takim projekcie inwestycyjnym i czujemy, że brak nam informacji czy kompetencji? Parafrazując Epsteina: Narzekajcie! Zapytajcie głośno: dlaczego muszę przez to przechodzić? Gdzie są niezbędne informacje? Jeśli nikt nie narzeka, to rząd nie słyszy skarg. Wszyscy są przyzwyczajeni do podejmowania decyzji nie do końca kompetentnie. Jednak w miarę jak technologia staje się coraz bardziej obecna w edukacji takie działania stanowią problem sam w sobie. I do tego niebezpieczny.
Niezbyt często powołuję się na eLearning Industry, ponieważ ten serwis bardzo sporadycznie stawia na jakość treści i ich wysoki poziom. Znacznie częściej ceniony tam jest duży przepływ tekstów. Tym razem spośród bardzo podobnych do siebie artykułów wyłowiłem dla Was tekst dr Mariny Theodotou, który zaczął się tak:
To niemal oczywiste: w świecie zalanym przez informacje prawdziwą sztuką jest umiejętność aktywnego słuchania, która pozwala choćby na lepszą komunikację z innymi, daje szansę na skuteczniejsze weryfikowanie faktów czy uniknięcie utknięcia w bańce informacyjnej. Zresztą ta ostatnia sprawa to przykra przypadłość wielu osób, które zawodowo zajmują się podejmowaniem decyzji (w skrócie: szefów). Zbyt wiele danych, faktów, wniosków, opinii i w rezultacie człowiek sam nie wie, czego chce, ale jednocześnie waga zajmowanego stanowiska nie pozwala mu się do tego przyznać.
Zastanawiam się gdzie (i czy) w polskim systemie edukacji jest jakieś miejsce na ćwiczenie tego zagadnienia? Nic mądrego nie przychodzi mi do głowy. Od lat ćwiczymy raczej wystąpienia publiczne i prezentacje. Nie składajmy jednak broni i spróbujmy się zastanowić.
Niby każdy wie czym jest aktywne słuchanie, jednak badania Harvard Business Review nieco te sprawy konkretyzują. Zdaniem HBR na aktywne słuchanie składa się zatem: pewna uważność i obiektywność słuchania oraz umiejętność pogłębiania zdobytych informacji, jak też ich filtrowania. Chodzi o to, aby na pierwszym etapie skupić się na słuchaniu i gromadzeniu informacji, bez wyciągania ocen. Następnie należy poszerzyć swoją wiedzę (jeśli to możliwe), a przede wszystkim odsiać prawdę o nieprawdy.
W szkoleniach dla handlowców często przedstawia się aktywne słuchanie jako zestaw pewnych narzędzi w rozmowie. Jednym z najskuteczniejszych jest umiejętność parafrazowania tego, co mówi klient w rozmowie handlowej. Gdy odpowiednio zastosujemy ten środek, możemy zyskać wiele. Upewniamy się bardziej w potrzebach klienta, dajemy mu złudzenie tego, że go doskonale rozumiemy i słuchamy (skoro dopytujemy). I wreszcie: dajemy się klientowi wygadać, co jest w sprzedaży znacznie skuteczniejsze, niż mówienie samemu. Prędzej czy później klient sam stwierdzi, że chce kupić, a wybór tego droższego wariantu będzie lepszy. W końcu sam do tego doszedł, a sprzedawca tylko zadał parę dodatkowych pytań.
Obecnie jednak aktywne słuchanie to nie tylko zbiór narzędzi ofensywnych, ale i defensywnych. Aktywnie słuchając możemy się lepiej bronić przed manipulacją, demaskować fake newsy i ogólnie pobudzać nasz umysł do większego skupienia na procesie. Nieraz pewnie mieliście tak, że słuchaliście czyjegoś dłuższego wywodu i “odpływaliście” mechanicznie przytakując od czasu do czasu. Dziś, w obecnym tempie życia, często ważne decyzje podejmujemy w nie do końca kontrolowanych przez nas warunkach, bez możliwości dokładnego przemyślenia wszystkiego. Jeśli będziemy potrafili szybko pogłębiać zdobytą w rozmowie wiedzę i weryfikować fakty, może na tym zyskać nie tylko nasza elokwencja, ale i portfel.
Dr Marina Theodotou wyróżnia pięć najważniejszych kroków do aktywnego słuchania. Zastanówmy się teraz czy nasza szkoła, uczelnia czy środowisko w jakim pracujemy (np. kultura organizacji) umożliwiają nam ćwiczenie i wykonywanie tych kroków:
I jak? Widzicie miejsce dla aktywnego słuchania w naszej edukacji? Dla mnie ta kompetencja naprawdę awansowała w ostatnich latach bardzo wysoko i aż dziw bierze, że na poziomie formalnym ciągle traktujemy ją jako coś zbędnego. Lub inaczej: w ogóle jej nie dostrzegamy.
Miałem okazję poprowadzić ostatnio webinar o dostępności treści edukacyjnych i komplikacjach z tym związanych. Nie chciałem wchodzić w rolę eksperta (którym nie jestem), ale pokazać dylematy projektanta i producenta tak zwanego e-learningu oraz stosowane przeze mnie rozwiązania. Odświeżyłem sobie przy okazji bazę różnych opcji i to, co zwróciło moją uwagę to mnogość aplikacji i wtyczek do testowania stron czy platform, a także treści na nich publikowanych. Możemy więc w miarę szybko dowiedzieć się co jest nie tak i to na kilka różnych sposobów. Narzędzia takie jak Accessibility Checker czy Wave naprawdę dają radę.
Sęk w tym, że często później pozostajemy z tą wiedzą sami. Możemy co prawda wskazać web developerowi czy grafikowi konkretne błędy i uchybienia, ale będzie to działanie trochę po fakcie. Co zrobić, aby zespół już na początku swojej drogi projektowej (czyli podczas analizy projektu) był świadomy tego czym jest dostępność cyfrowa? Można im oczywiście podsunąć pod nosy pełną treść WCAG 2.1, jednak nie sądzę, aby większość była łaskawa się z nią dokładnie zapoznać. Jest to jednak opracowanie niezbyt przyjazne dla debiutujących w tym temacie, choć samo w sobie bardzo dobre. Nie każdy zespół ma też na pokładzie specjalistę od dostępności, który może służyć pomocą i pracować nad projektem od samego początku, aby uniknąć kosztownych błędów w przyszłości.
Dlatego bardzo się ucieszyłem, gdy odkryłem postery stworzone przez projektantkę Karwai Pun dla brytyjskiego Home Office czyli takiego superministerstwa odpowiedzialnego za politykę imigracyjną, bezpieczeństwo i porządek publiczny. Plakaty w bardzo prosty sposób pokazują dobre i złe praktyki w dostępności cyfrowej.
Naprawdę proste w użyciu i przyjazne nawet dla tych, którzy są sceptycznie nastawieni do tematu. Można poświęcić kwadrans na zapoznanie się z nimi i nauczyć się bardzo wiele. W niedalekiej przyszłości będziemy musieli być bardziej biegli w tym temacie, ponieważ przepisy o dostępności cyfrowej na pewno się zaostrzą. Teraz dotyczą głównie podmiotów publicznych i to w mocno okrojonej formie. Jest to bardzo wygodne i pozwala oszczędzać czas oraz pieniądze, chyba, że jest się osobą na przykład słabo widzącą, ponieważ wtedy sytuacja wygląda zgoła inaczej. Stąd też moja teza z nagłówka: czasem wiedza o zasadach cyfrowej dostępności może być cenniejsza, niż same narzędzia. Większość tego, co możemy zrobić nie wymaga przecież specjalistycznego oprogramowania, ale bez świadomości tego co i jak robimy nie da się zrobić nawet pierwszego kroku.
Na uwagę zasługuje też fakt, że postery są udostępnione na licencji Creative Commons w wersji pozwalającej na wykorzystanie niekomercyjne pod warunkiem zachowania atrybucji (czyli nie możemy usuwać logo Home Office ani oznaczenia licencji Creative Commons). Możemy sobie za to przetłumaczyć treść na język polski (jest już ponad dwadzieścia innych języków) i ogólnie opracować na wiele sposobów w czym pomaga fakt, że zostały opublikowane jako repozytorium na GitHubie. Swoją drogą, to też ciekawe podejście do dostępności dla tych cyfrowo bardziej rozwiniętych. Zamiast dostawać jakieś zamknięte grafiki mamy tutaj mnogość formatów, również edytowanych.
Przejdźmy zatem do części praktycznej. Wybrałem dla Was tym razem nie aplikację czy platformę, ale kilka wtyczek do przeglądarek, które zmienią oblicze dobrze znanych Map Google. A cóż można w nich zmienić? Cóż poprawić? Tak naprawdę wiele. Przywykliśmy do tego narzędzia i w zasadzie wyparło ono nawet inne mapy z naszej świadomości, ale z pewnością czujemy, że dałoby się zrobić więcej. No to róbmy.
Na początek dodatek do przeglądarki Chrome o nazwie Routora, który - jak można się domyślić - pozwala nam planować trasy w oparciu o wiele punktów. Nie jest to może nic odkrywczego, ponieważ Mapy Google i bez tego dodatku też potrafią dodawać punkty pośrednie do trasy. Routora jednak pozwala na automatyczne planowanie drogi i układa naszą trasę w najbardziej optymalny sposób. Marzenie kurierów, dostawców czy reprezentantów handlowych. Może się też przydać na wakacjach, gdy wpadacie do jakiegoś miejsca na zwiedzanie kilku obiektów i chcecie rozsądnie ułożyć trasę.
PureMaps to kolejny dodatek do Chrome. Tym razem możemy uczynić nasze mapy bardziej czystymi wizualnie. Dzięki tej wtyczce możemy po prostu ukryć niektóre narzędzia, a nawet logo Google z rogu mapy. Wydaje się mało przydatne, ale zdziwicie się jak często może być użyteczne, gdy już się wie, że jest taka opcja.
Na koniec SnazzyMaps - bezpłatny edytor stylów dla Map Google. Korzystałem z niego wielokrotnie tworząc różne serwisy i strony internetowe. Pozwala bardzo prosto zmienić całkowicie wygląd map, a macie w tym przypadku wpływ na prawie każdy detal. Opcji są naprawdę dziesiątki, jeśli nie setki. Na początku więc można pogubić się w gąszczu możliwości, ale na szczęście mamy też gotowe projekty do wykorzystania, które możemy też łatwo przerobić do swoich potrzeb.
Kiedy w 2010 roku zacząłem promować wiedzę o webinarach (wtedy nazywaliśmy je też webcastami) wiele osób przychodziło na prowadzone przeze mnie otwarte spotkania z czystej ciekawości, zobaczyć jak to jest brać udział w lekcji online. Kilka lat później słowo webcast zniknęło z edukacyjnego słownika, a na dobre zagościły w nim webinaria i webinary. No właśnie, jak to powiedzieć: webinarium czy webinar? Ja długi czas byłem zwolennikiem webinarium, jako czegoś wywodzącego się z łaciny (naciągana teoria) niż teutońsko brzmiącego webinar. Zmieniłem zdanie, gdy zobaczyłem jaką popularnością cieszą się obie nazwy w Google Trends. Tym przydługawym wstępem chciałem tylko zaznaczyć, że nie ma to jak stare dobre dyskusje semantyczno-onomastyczne.
Dziś, gdy różnego rodzaju lekcje i wykłady online stały się codziennością, zadaję sobie pytanie na miarę 2022 roku: czy te formy działalności edukacyjnej możemy nazwać webinariami? Argumenty za:
Argumenty przeciw:
Odpowiedzi udzieliła nam pani Pratyusha Marreddy z CommLab India, wprowadzając do naszego i tak już przeciążonego słownika akronim VILT (od virtual instructor-led training). A więc czym się różni webinar od lekcji online? W poniższym, zaledwie minutowym filmie, znajdziecie najważniejsze różnice:
Sęk w tym, że ja zawsze starałem się podchodzić do webinarów tak, jak autorka opisuje warsztaty online. Oczywiście (uczyliśmy tego już w 2010!) inaczej prowadzi się takie wydarzenie dla 15, 50 i 500 osób, a o tym bardzo mało się mówi, mimo, że to oczywiste. Są stosowane inne metody i narzędzia, choć bardzo często platforma jest ta sama. Lekcje online na pewno nie będą czerpały więc z praktyki masowych webinarów nastawionych na jednokierunkowy przekaz, często z lokowaniem usługi lub produktu. Jednak nauczyciele prowadzący takie lekcje mogą sporo czerpać z warsztatów online, bez względu na to czy nazwiemy je webinarami, czy nie i czy się o to pokłócimy.
Jeśli trałaś/trafiłeś tutaj bezpośrednio z wników wyszukiwania, to pamiętaj, że możesz ten newsletter otrzymywać bezpośrednio na swoją skrzynkę e-mail raz na dwa tygodnie. Wystarczy dołączyć: https://digitalcreators.eu/newsletter/