Dzień dobry,
W dzisiejszym newsletterze aż sześć tematów. Między innymi o tym, że:
Jeśli ten newsletter Ci się podoba i uważasz, że Twoi znajomi też mogą być nim zainteresowani, wystarczy, że prześlesz im ten link: https://digitalcreators.eu/newsletter/ - dziękuję.
Zaczynamy!
Tego newslettera możesz też posłuchać w formie podcastu:
Coursera pokazała właśnie swój najnowszy Global Skills Report 2022 z którego wynika, że:
A teraz spróbujmy to rozkodować. Szacuje się, że do połowy tej dekady zniknie 85 milionów miejsc pracy, a ich miejsce zajmie 97 milionów nowych. W trakcie tych zmian trudno jest określić, jakie konkretnie kompetencje muszą rozwinąć pracownicy, aby być konkurencyjni. Na pewno umiejętność przekwalifikowania się jest w cenie, a jej wartość będzie jeszcze długo rosła. To jednak wiemy już od lat, ponieważ powtarza nam się do początku wieku, że zmiana zawodu nawet 4-5 razy w ciągu życia nie będzie niczym niezwykłym.
Coursera wzięła pod lupę około 100 milionów swoich użytkowników (a więc osób próbujących zdobywać nowe kompetencje dzięki kursom dostępnym na tej platformie) i podzieliła te osoby według trzech obszarów umiejętności: biznesowe, technologiczne i data science (czyli nauki o danych). Procent pokazany w tabeli to trend dla danego kraju w danej umiejętności, a szczegółowo rzecz ujmując są to rankingi centylowe krajów. Kraj o 100% plasuje się na szczycie wśród wszystkich 102 krajów, podczas gdy kraj o wartości 0% znajduje się na samym dole. W przypadku Polski mamy 92% przy umiejętnościach technologicznych, co oznacza, że 92% krajów jest w tej kategorii gorsza od nas.
Te rankingi centylowe podzielono dla wygody na cztery grupy “jakościowe”:
Ogólnie, Europa wypada całkiem nieźle, z wyjątkiem maruderów (Czechy, Portugalia i Irlandia), a Coursera podsumowuje to tak:
Przewaga konkurencyjna Europy tkwi w wysoko wykwalifikowanych pracownikach. Pomimo ekonomicznej inwazji Rosji na Ukrainę rynki europejskie pozostają silne. Wśród dziesięciu krajów z najbardziej wykwalifikowanymi pracownikami na świecie osiem znajduje się w Europie. Firmy poszukujące talentów powinny zwracać się do tych krajów, podczas gdy liderzy edukacji w całym regionie powinni nadal priorytetowo traktować szkolenia w zakresie szybko rozwijających się umiejętności w zakresie biznesu, technologii i nauki o danych.
Warto przy tym jednak pamiętać, że nawet jeśli grupa 100 milionów badanych jest imponująca, to raport pokazuje wyłącznie to, co się dzieje wewnątrz ekosystemu Coursera. Tam rzecz jasna potrzeby rynku odbijają się jak w soczewce, ale mogą też być skrzywione przez pewne lokalne regulacje czy mody. To trochę tak, jakby Amazon chciał stworzyć raport o polskim rynku e-commerce. Więcej na ten temat mieliby zapewne do powiedzenia właściciele Allegro, ale to też nie byłoby wszystko. Dlatego wyników nie można ekstrapolować na całą populację.
Tyle w kontekście naszym. Z całego badania wypływają jednak wnioski bardziej ogólne:
Pisałem już wcześniej o świecie Metaverse w kilku kontekstach, ale dziś, tak jakby na otrzeźwienie, zachęcam Was do przysłuchania się stanowisku krytycznemu. Muszę przyznać, że zgadzam się z jego treścią praktycznie bez wyjątków. Oto oddaję w Wasze ręce rozmowę z Adamem Jesionkiewiczem, ekspertem od nowych technologii, inwestorem i przedsiębiorcą, a także prezesem Astrography. Polecam ten wywiad każdemu, kto kibicuje zmianom technologicznym w naszym życiu. Jego lektura pozwala lepiej zrozumieć sytuację.
Adam Jesionkiewicz sam zauważa:
Kierunek, który jest dziś wyznaczany, jest przerażający, bo buduje świat potężnych, jeszcze większych niż obecnie nierówności. Wyobraź sobie miasto, w którym większość drzwi dla średniaków i biedaków będzie pozamykana; gdzie każdy park, każdy oddech powietrza, łyk wody czy inny aspekt funkcjonowania jest wyceniony i za który trzeba zapłacić. To będzie miejsce, do którego większość nigdy nie będzie miała dostępu, bo nigdy nie zarobi na otwarcie tych drzwi, ale będzie płacić za samo uczestnictwo, patrzenie na ten wirtualny park zza siatki. Takie ma być metawersum. Taki świat szykujemy naszym dzieciom. Patrzymy na to z uśmiechem i bijemy brawo Zuckerbergowi, kiedy przedstawia nam wizję tego, że wszyscy siedzą w goglach zanurzeni w metaverse. Komuś naprawdę się to podoba i tego chce?
Po lekturze całości można się zastanawiać czy autor nie jest po prostu sfrustrowanym boomersem pamiętającym jeszcze pęknięcie pierwszej bańki internetowej, który teraz wróży tylko to, co najgorsze? Ale sęk w tym, że wróżby te wydają się racjonalne.
Metawersum jeszcze nie powstało, a już budzi kontrowersje. Pisałem jakiś czas temu, że użytkownicy tego wirtualnego świata są gotowi (statystycznie) wydać nawet kilkadziesiąt tysięcy dolarów za nieruchomość - oczywiście równie wirtualną. Są tacy, dla których to absurd, ale też tacy, którzy naprawdę rozważają takie działania na poważnie, sprawdzając już teraz swoją zdolność kredytową. Czekam, aż w sądach powszechnych powstaną wydziały obsługujące cyfrowe hipoteki, a firmy ubezpieczeniowe zaczną takie nieruchomości ubezpieczać. Czy to głupie? Tak, ale to nie oznacza, że nas to powstrzyma. Szczególnie teraz, gdy na rynku mamy za dużo pustego pieniądza i szaleje inflacja, może wydawać się kuszące zainwestować topniejące oszczędności w coś nowoczesnego.
Wartość danej nieruchomości w realnym świecie reguluje choćby ograniczony dostęp do ziemi, szczególnie ważny w aglomeracjach. Czyli: dom w dużym mieście musi być drogi, ponieważ każda taka nieruchomość jest w jakimś sensie wyjątkowa. Jeśli zaś w Metaverse kupimy sobie mieszkanie na kredyt (w bitcoinach? ;-)) i będzie ono w tzw. gorszej lokalizacji, to czy to oznacza, że lokacje czy związane z nimi programy będą nam się ładowały wolniej? Czy będę stał w korkach w drodze do wirtualnej pracy? Nie muszę dalej wymieniać, żeby każdy był w stanie uświadomić sobie, że przenoszenie realnych rozwiązań do świata wirtualnego tworzy absurdy na każdym kroku, jednak póki co za bardzo nam to nie przeszkadza.
Patrząc na korekty popularności NFT można mieć wrażenie, że moda na inwestowanie w wirtualną własność przeżywa kryzys, ale pamiętajmy, że rynek tak naprawdę jeszcze nie istnieje, tak jak nie istnieje Metaversum (mimo, że już pojawili się spekulanci). Kwestią wymagającą dyskusji nie są jednak czyjeś nieudane inwestycje poza rzeczywistością. Problemów powinniśmy szukać znacznie szerzej:
Oczywiście nie wiemy, co będzie w przyszłości, ale w przypadku metawersum są pewne znaki, że wiele może pójść nie tak. Spójrz, co wspomniane media społecznościowe zrobiły naszym dzieciom. Ich zakłamanie, fałsz, wypaczenie wartości są już nie tylko łatwo dostrzegalne w różnych metrykach, ale i dobrze zbadane. Widzimy, jak na naszych oczach siada kondycja psychiczna młodych ludzi, jak wielu z nich jest sfrustrowanych, jak spadła im samoocena, ilu ma depresje, ilu próby samobójcze. A Instagram czy TikTok to dopiero przygrywka do tego, co będzie się działo w metawersum. Nikt się nie oprze takiej ilości dopaminy, kiedy atakowane będą nasze wszystkie zmysły. Najbardziej rewolucyjna cecha wirtualnej rzeczywistości, czyli tzw. pełne zanurzenie, może stać się jej największym przekleństwem. Całkowite odklejenie od "tu i teraz", czyli rzeczywistości, dla naszego zdrowia psychicznego może skończyć się fatalnie.
A co za tym idzie, oberwie też najbardziej znanym reprezentantom branży EdTech czy - szerzej - BigTech. Może się więc okazać, że przyszłoroczny raport Coursera będzie nieco mniej obszerny ;-). W czym rzecz?
Unia Europejska uzgodniła przełomowe nowe przepisy antymonopolowe, które mogą radykalnie zmienić modele biznesowe amerykańskich gigantów technologicznych: Meta, Apple, Amazon i Google. Mówi się, że przepisy wejdą w życie już w październiku.
Nowe zasady będą dotyczyły przede wszystkim tzw. gatekeeperów, czyli firm o wartości co najmniej 75 miliardów euro lub rocznych przychodach w Unii na poziomie co najmniej 7,5 miliarda euro.
Napisałem, że Unia uzgodniła przepisy, ale to nie oznacza, że już je przegłosowano. Margrethe Vestager, szefowa UE ds. konkurencji, powiedziała, że spodziewa się, że przepisy wejdą w życie „jakoś w październiku”. Porównała Digital Markets Act (bo tak nazwano nowe regulacje) do historycznych reform antymonopolowych w sektorach bankowym, energetycznym i telekomunikacyjnym.
Kluczowym celem reform jest uniemożliwienie gigantom technologicznym nadużywania swojej pozycji rynkowej w celu zaszkodzenia mniejszym rywalom. Duże firmy internetowe są często krytykowane za prowadzenie zamkniętych systemów, które utrudniają użytkownikowi porzucenie jednego dostawcy na rzecz drugiego.
Firmy będą musiały zaprzestać sugerowania swojego własnego oprogramowania jako opcji domyślnej, gdy użytkownik konfiguruje swoje urządzenie. Zabroni im się również preferowania własnych usług w stosunku do innych. Czyli Microsoft nie będzie mógł nam wmawiać, że Edge jest najlepszą przeglądarką. To samo dotyczy Google i Chrome na smartfonach z systemem Android.
Dodatkowo, aplikacje używające systemów błyskawicznej komunikacji (instant message), czyli komunikatorów internetowych będą musiały móc się ze sobą komunikować i wymieniać dane. Możliwe więc, że już niedługo nie będziemy instalować sześciu komunikatorów, aby ogarnąć nasze potrzeby korespondowania z rodziną, przyjaciółmi, współpracownikami czy klientami.
Oczywiście, nie wydarzy się to z dnia na dzień, ale dla niedostosowujących się recydywistów przewidziano kary nawet 20% ich globalnych przychodów. Meta, czyli dawny Facebook musiałaby zapłacić aż 23 miliardy dolarów.
Amerykanie to biznesmeni i lobbyści, a nie ideowcy, więc komentują zbliżające się nieuchronnie zmiany w prawie na swój sposób.
Na koniec nie możemy nie zadać sobie pytania: jak to wpłynie na branżę edukacyjną? A konkretnie: które firmy ze świata Ed Tech mogą być dotknięte nowymi regulacjami. Przypominam, że granica to wartość firmy 75 miliardów euro lub roczne przychody w Unii na poziomie co najmniej 7,5 miliarda euro. Wyceny firm co prawda szybko rosną, ale z bardziej popularnych i rozpoznawalnych w Polsce marek mamy:
Także w tej konkurencji nawet zdecydowany lider sięga swoją wartością zaledwie do połowy wymaganego limitu. Rynek EdTech jest zresztą mocno rozproszony. Zapraszam do obejrzenia rankingu 129 najlepszych startupów EdTech i odpowiedzenia sobie na pytanie ile z nich znam. Przy czym oczywiście pamiętamy, że na przepisy załapią się choćby Microsoft czy Google, a więc dostawcy takich usług jak Teams for work or school czy Workspace.
Wspominam o tym z wielką radością, ponieważ Learning Battle Cards to produkt polski, a do tego nam bliski (Sławek Łais, jeden ze współtwórców, obok Małgorzaty Czerneckiej i Marka Hyli, jest bardzo ważną częścią Digital Creators). Wspominam też dlatego, ponieważ to jeden z naprawdę nielicznych produktów o realnym zasięgu międzynarodowym, znany głównie zagranicą, a którego korzenie sięgają mniej więcej na Gocław. Podoba mi się to, że jest to produkt namacalny, coś co możemy dotknąć i użyć w sali szkoleniowej czy na spotkaniu projektowym. Nie mam nic przeciwko aplikacjom i produktom wirtualnym, ale wiecie, inną pracą jest stworzenie czegoś, co trzeba zamkną w formie i treści, wydrukować, a inną produkcja apek edukacyjnych, które później można (a nawet trzeba) co tydzień poprawiać, żeby choć ogólnie przypominały to, co obiecują ich reklamy. W przypadku kart nie ma takiej możliwości. Wydajesz na świat gotowy i zamknięty produkt, który zestarzeje się lepiej lub gorzej (zależy jak szybko i w którą stronę pojdzie rynek usług rozwojowych), ale jako "niemowlak" musi być rzetelny i pozbawiony wad.
Inna sprawa jest taka, że za talią kart kryją się przemyślane metody pracy z nimi, które nie są tak medialne jak same karty, ale kryją w sobie ogromną wartość. Warto się o tym samemu przekonać sięgając po bezpłatnego ebooka “Design rich blended learning with Learning Battle Cards” - tam znajdziecie choćby genialne “7 Windows of Instructional Design”. Myślę, że to świetny framework i karty go nieco przyćmiły, jako coś bardziej atrakcyjnego wizualnie.
W nowej edycji mamy już 110 kart, a każda z nich reprezentuje jedną metodę uczenia. W pierwszej edycji mieliśmy 108 kart, ale nie oznacza to, że dodano dwie. Tak naprawdę pojawiło się 18 nowych, co oznacza, że spora część metod zniknęła, jako zbyt niszowe lub już nieaktualne. Świat metod nauczania zmienia się nieustannie, więc mamy też 752 zmiany w opisach. Pojawiły się też kody QR pozwalające pracować z kartami. Po więcej szczegółów warto zajrzeć do informacji prasowej, a po dobrą zniżkę warto napisać bezpośrednio do Sławka.
Postanowiłem trochę dokładniej mu się przyjrzeć, ponieważ mam wrażenie, że nie jest zbyt popularny nad Wisłą. Model ten, który nie ma chyba polskiego tłumaczenia opiera się o dziewięć zdarzeń, które prowadzą do sukcesywnej nauki. Można wykorzystywać je po kolei lub składać z nich własne kompozycje. Oto one:
Zdarzenia zostały podzielone na trzy grupy i mamy tutaj:
Tyle w skrócie, ale warto jeszcze wiedzieć skąd się ta koncepcja wzięła. Robert Mills Gagné był amerykańskim przedstawicielem nurtu psychologii uczenia się i pionierem nauki o uczeniu podczas II wojny światowej. Opracował serię badań i prac, które uprościły i wyjaśniły to, co on i inni uważali za „dobrą naukę”. Jego praca jest czasami podsumowana jako założenie, że istnieją różne rodzaje uczenia się i że różne warunki szkoleniowe najprawdopodobniej przyniosą te różne rodzaje uczenia się. Dokładny opis metody 9 Events można znaleźć w jego książce “The Conditions of Learning” (Gagné, R. (1985). The Conditions of Learning (4th Ed.). New York: Holt, Rinehart & Winston). Książka jest raczej obecnie trudna do zdobycia. Zresztą ostatnie wznowienie było prawie 40 lat temu i wiedza o tym, jak się uczymy się od tego czasu mocno rozwinęła. Nie zmienia to jednak faktu, że sama metoda dziewięciu zdarzeń starzeje się bardzo dobrze i nie jest w opozycji do współczesnej nauki.
W 1966 roku też umiał robić filmy szkoleniowe, choć w tym przypadku chodziło raczej o wyrabianie właściwych postaw poprzez pokazywanie tych nagannych. Gorąco zachęcam Was do obejrzenia jak w głębokim PRL-u wyglądał onboarding nowego pracownika:
Film jest świetne napisany i wyreżyserowany przez Jerzego Ziarnika, a w rolach głównych i pozostałych starsi czytelnicy newslettera rozpoznają choćby: Damiana Damięckiego, Emilię Krakowską, Magdalenę Zawadzką, Edwarda Dziewońskiego, Wiesława Gołasa, Bogumiła Kobielę, Jana Kobuszewskiego czy Jaremę Stępowskiego. Dialogi doszlifował sam Ernest Bryll, a muzykę skomponował Jerzy Matuszkiewicz.
Jak już obejrzycie minutę, to wciągnie Was bez reszty. Coś, co kiedyś w zamyśle reżysera miało śmieszyć i skłaniać do refleksji, dziś przede wszystkim uczy, że pewne zachowania i schematy, które przyjmujemy w dużych i trudno sterowalnych zespołach są ponad czasowe. Zmienił się oczywiście charakter pracy. Dziś znacznie więcej osób pracuje “umysłowo” (jak to się wtedy mówiło), a nie przy tokarce przywary zostały te same.
A jak wyglądał u Was pierwszy dzień w korpo?
Jeśli trałaś/trafiłeś tutaj bezpośrednio z wników wyszukiwania, to pamiętaj, że możesz ten newsletter otrzymywać bezpośrednio na swoją skrzynkę e-mail raz na dwa tygodnie. Wystarczy dołączyć: https://digitalcreators.eu/newsletter/